niedziela, 15 września 2013

Dzień 11. W multikulturowym zakątku Gruzji

Jedenasty dzień naszej podróży spędzamy w Achalciche. W regionie tym mieszka wiele mniejszości, między innymi spora ilość Ormian, a w przeszłości także Żydów. Z samego rana udałyśmy się do tutejszej synagogi, zbudowanej w 1863 roku. Tuż obok znajduje się mniejsza świątynia z 1902 roku, obecnie nieczynna. Oba budynki w 1953 roku przejęły władze sowieckie (dowiadujemy się, że w mniejszej świątyni urządzono salę sportową), ale już w 1954 zwrócono je lokalnej społeczności. Naszym przewodnikiem śladami kartveli ebraelebi jest Simon, jeden z nielicznych Żydów, który pozostał w Achalciche (obecnie mieszka tutaj trzech mężczyzn i pięć kobiet wyznających judaizm). Simon zaprowadził nas też na cmentarz położony niedaleko synagogi i opowiedział wiele ciekawych historii związanych z historią i kulturą gruzińskich Żydów.

Synagoga w Achalciche

Wnętrze Synagogi

Miejsce modlitw kobiet w żydowskiej świątyni

Mała Synagoga w Achalciche

Widok na cmentarz żydowski

Nietypowe nagrobki. 
Według opowieści naszego przewodnika jest to jeden
z najstarszych cmentarzy żydowskich w Gruzji

W drodze powrotnej z cmentarza spotkałyśmy naszego rodaka. Niestety nie zna on historii swojej rodziny, ani tego jak jego mama Polka znalazła się w Gruzji. Dowiedziałyśmy się za to, że prawdopodobnie już za kilka miesięcy będzie mógł zamieszkać w Polsce. W Gruzji prawie każdy entuzjastycznie reaguje,  kiedy na pytanie: „Девушки, вы откуда?”, odpowiadamy „Из Польши и из Украины”. W Achalciche spotyka się to także z natychmiastową opowieścią o mieszkającej tutaj polskiej rodzinie ze swojsko brzmiącym nazwiskiem – Poniatowscy. Bardzo miło przyjęła nas też pewna ormiańska rodzina, poczęstowali nas pysznymi gruszkami i zapraszali na kawę i herbatę, z przykrością musiałyśmy odmówić i ruszać dalej wypełniać plan dnia.

Po zwiedzeniu synagogi i cmentarza wybrałyśmy się do twierdzy Rabati, największej atrakcji turystycznej Achalciche. Budowla pochodzi z XII wieku, a całkiem niedawno całkowicie ją zrekonstruowano. Niestety nie udało nam się spotkać z dyrektorką tutejszego muzeum, dlatego dopiero następnego dnia będziemy miały okazję zobaczyć twierdzę w pełnej okazałości. Spacer po bezpłatnej części kompleksu także dał nam wiele radości, zwłaszcza, że widok rozciągający się z Rabati na okolicę był zachwycający.

Widok na twierdzę Rabati z podwórza Synagogi...

... i kilka ujęć w samej twierdzy....




... i jeszcze zbliżenie...


... a na koniec widok z twierdzy na Achalciche



Achalciche to urocze małe miasteczko. Z przyjemnością przespacerowałyśmy się jego bardziej lub mniej uczęszczanymi uliczkami. Bez powodzenia poszukiwałyśmy kogoś, kto mógłby naprawić aparat Julii, który niestety uległ małemu wypadkowi w Gori - jak się okazuje taka osoba istnieje tylko w Tbilisi. Wiadomo jednak, co trzeba zrobić żeby poprawić nastrój naszej Juliko – trzeba zajrzeć do lokalnej księgarni. Oczywiście nie mogłyśmy wyjść z królestwa gruzińskich książek z pustymi rękami. Naszym największym łupem jest notesik ze słynnym obrazem Niko Pirosmaniego Margarita. Nie mogłyśmy się powstrzymać, żeby nie podarować go Małgorzacie-Margaricie w prezencie urodzinowym. Jeszcze tylko kupno arbuza i powrót do pracy. Trzeba uporządkować zebrane materiały i troszkę popracować nad blogiem, niestety dostęp do Internetu u naszej gospodyni był tylko czasowy.

Tak wygląda Margarita wg Pirosmaniego

Po południu przeprowadziłyśmy serię wywiadów. Jedna rozmowa, przeprowadzona w achalcychskim szpitalu z pracującą tam pielęgniarką, była szczególnie poruszająca. Po raz pierwszy ktoś tak bardzo wzruszył się podczas opowieści o dawnych żydowskich znajomych, którzy wręcz masowo wyjeżdżali z miasta, zarówno w latach 70, jak i później na początku lat 90. W tym momencie można też wspomnieć co nieco o wyglądzie gruzińskiego szpitala na prowincji. Dla mnie była to prawdziwa podróż w czasie, bo wygląd kliniki przypominał te, które mogłam wcześniej zobaczyć tylko na filmach z czasów sowieckich. Sprzęt rodem z PRL-u, karetki wyglądające tak, że trudno uwierzyć, że jeszcze jeżdżą i zapach, który w żaden sposób nie przypomina zapachu środków dezynfekujących z polskiego szpitala. Całe szczęście, że odwiedziłyśmy to miejsce w związku z projektem, a nie przy innych okolicznościach.

Co prawda nie jest to karetka z Achalciche, 
ale ten sfotografowany w Oni pojazd 
znakomicie oddaje klimat sprzętu, który ma służyć tutejszym szpitalom

Dzień zakończył się dość humorystycznym akcentem. Małgosia wzięła nieoczekiwaną kąpiel, ratując Lamzirę (pomoc naszej gospodyni) przed wodą strzelającą z urwanego kurka. W kilka minut do naszego domu zbiegli się wszyscy sąsiedzi, zrobiło się straszne zamieszanie (a w tym czasie trwał jeden wywiad), ale w końcu udało się opanować sytuację. Pierwszy pełen wrażeń dzień w Achalciche dobiegł końca. 

czwartek, 12 września 2013

Dzień 10. Pożegnanie z Tbilisi

Dziesiąty dzień naszej podróży to także ostatni dzień pobytu w Tbilisi. Z pewnością już zauważyliście jak trudno nam rozstać się z tym miastem i naszymi gruzińskimi przyjaciółmi. Z samego rana spotkałyśmy się z Iwą, który po raz ostatni oprowadził nas po urokliwych zakamarkach stolicy, opowiadając przy tym sporo lokalnych ciekawostek. W planach na ten dzień miałyśmy również spotkanie z Guramem Batiaszwilim (wiceprzewodniczącym Światowego Kongresu Żydów), dlatego spacer był raczej krótki. Dom Gurama położony jest na obrzeżach miasta, aby się tam dostać musiałyśmy jechać miejskim autobusem ponad pół godziny. Dzięki temu miałyśmy czas, żeby pogadać z Tamriko, a także w końcu (podkreślamy) zatroszczyć się o nasz nocleg w Achalciche, ale o tym trochę później.

W drodze na kolejne spotkanie. Plac Wolności. 

Jedna z uliczek w Tbilisi

Po raz kolejny zetknęłyśmy się z przejawami tradycyjnej gruzińskiej gościnności. W domu Gurama czekała na nas patera z owocami z ogrodu gospodarza. Winogrona, śliwki, jabłka,  granaty – wszystko było przepyszne, ale miało też swoje symboliczne znaczenie. 6 września to drugi dzień żydowskiego Nowego Roku, więc przy okazji poczęstunku Guram opowiedział nam o tradycjach z tym związanych (część z nich miałyśmy okazję poznać podczas środowego spotkania zorganizowanego przez organizację Gilel w Tbilisi). Guram Batiaszwili jest znaną postacią nie tylko w środowisku żydowskim, to także wybitny teatrolog i dramaturg. Jest między innymi autorem sztuk teatralnych związanych z tematyką żydowską. Na stronie Światowego Kongresu Żydów można znaleźć, krótką notkę biograficzną o Guramie: http://www.worldjewishcongress.org/en/biography/150. Nasz gospodarz w prezencie podarował nam jedną ze swoich książek w tłumaczeniu na język rosyjski.

Prezent od Gurama

Pomoc Gurama była nieoceniona, nasze spotkanie trwało ponad 3 godziny, ale i tak bardzo żałowałyśmy, że nie możemy zostać dłużej. Niestety poczucie obowiązku ciągle wzywało nas do opuszczenia Tbilisi i rozpoczęcia naszej trasy po innych gruzińskich miastach, miasteczkach i wsiach, w których kiedyś żyli Żydzi. Udało nam się ustalić, że ostatnia marszrutka do Achalciche odjeżdża o 18:30 z Didube („ulubionego” miejsca Julii). Miałyśmy więc jeszcze odrobinę wolnego czasu, żeby coś przekąsić, porozglądać się za gruzińskimi książkami i słownikiem gruzińsko-angielskim, a także zaopatrzyć się w pamiątki dla najbliższych na straganach przy stacji metra Rustaweli. Nie wdając się w nużące szczegóły, zakupy można uznać za udane.

Przez większość pobytu w Tbilisi miałyśmy problemy z punktualnością. Teraz oczywiście nie mogło być inaczej i przyjazd do „marszrutkowa” na czas był praktycznie niemożliwy. Na szczęście w Gruzji bez przerwy spotykamy się z przejawami życzliwości nawet ze strony zupełnie obcych ludzi. I w tym właśnie momencie pojawia się postać niesamowitej Dali. Dali mieszka w Achalciche i dzięki pomocy naszej Tamar, która znała kogoś, kto zna kogoś, kto zna… itd., mogłyśmy przenocować właśnie u niej. Dali bardzo przejęła się naszym przyjazdem,  dała nam kontakt do kierowcy marszrutki i wiedząc, że na pewno na nią nie zdążymy, sama zadzwoniła do niego i poprosiła, by na nas poczekał. Było nam strasznie głupio, że cała marszrutka czekała na trzy spóźnione studentki, ale na szczęście pasażerowie nie wyglądali na bardzo złych. Mimo wszystko wzbudzamy duże zainteresowanie wśród miejscowej ludności, wszyscy tutaj wprost uwielbiają się na nas gapić i nawet nie starają się być przy tym dyskretni. Myślę, że zaspokojenie ciekawości rekompensowało im to kilkuminutowe opóźnienie odjazdu. Na pożegnanie Tamar zrobiła nam straszne zdjęcie w marszrutce, którego tutaj nie opublikujemy, ale niektórzy mieli szczęście zobaczyć je na facebooku.

Legendarne Didube

Czas na poćwiczenie gruzińskiego alfabetu. 

Ciężko było pożegnać się z Tbilisi, ale w końcu wyjechałyśmy w trasę. Podróż marszrutką do Achalciche była raczej spokojna, po dość intensywnym i trochę stresującym dniu szybko w niej zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się tylko na krótki postój w Borjomi. Mogę zdradzić, że nie wszystkie z nas pałają miłością do tego miejsca, ale teraz przynajmniej wszystkie mogą powiedzieć, że były w Borjomi i piły wodę Borjomi właśnie tam (co prawda z butelki, a nie ze źródełka, ale lepszy rydz niż nic).

Po prawie 3,5 godzinach jazdy dotarliśmy do naszego kolejnego przystanku – Achalciche. Na miejscowym marszrutkowym dworcu czekali na nas Soso (taksówkarz i przyjaciel Dali) oraz Simon (jeden z nielicznych Żydów, który pozostał w mieście). Soso i Simon odwieźli nas do domu Dali, gdzie w końcu mogłyśmy osobiście poznać naszą gospodynię. Naprawdę ciężko opisać słowami, jak miłymi i gościnnymi osobami są Dali oraz mieszkająca z nią Lamzira. W domu czekała na nas przepyszna kolacja (szczególnie smakował nam gruziński ser, miód i herbata), a także przygotowany przez Dali plan pracy dla nas na następne dwa dni. Nasza przecudowna gospodyni znalazła nam kilka osób do wywiadów i tak ustawiła spotkania, żebyśmy zdążyły wszystko sprawnie przeprowadzić. Na koniec relacji z tego dnia możemy podzielić się spostrzeżeniem, że w Achalciche (chyba po raz pierwszy od naszego przyjazdu do Gruzji) wszędzie byłyśmy w miarę punktualnie. 

Dzień 8. Jabłko w miodzie /Dzień 9. Kury i kamienie

Dzień 8.

Rano Iva zaprowadził nas do Domu Żydowskiego, gdzie mieliśmy spotkać się z przedstawicielami gminy żydowskiej, w tym Leną Birkowicz. Oczywiście, na miejscu okazało się, że Lena dzisiaj nie pracuje. Spotkaliśmy się za to z Rafaelem, miłym starszym panem, który opowiedział nam o dziejach Żydów w Gruzji
i o swoich doświadczeniach z Gruzinami. Rozmawialiśmy również z Poliną, która mówiła nam o swojej pracy w Domu Żydowskiej i zasadach samowspierania się Żydów. Niestety, dyrektor nie zgodził się na nagranie kamerą.

Znalezione w Tbilisi, wcale nie tak blisko synagogi. Zamiast Domu Żydowskiego.


Kolejna nasza rozmowa okazała się szalenie ciekawa. Naszą rozmówczynią była Lela Cicuaszwili, ekspertką od spraw kultury gruzińskich Żydów. Dowiedzieliśmy się o bogactwie obrazów Szaloma Kobaszwili, o którym wcześniej pisałyśmy, o wpływie Wschodu na Żydów z Achalcyche i mnóstwie innych bardzo interesujących szczegółach. Uświadomiło to nam, jak wciąż mało wiemy na ten temat.
Lela pokazuje nam katolog i opowiada o Kobaszwilim

Wieczorem zostałyśmy zaproszone na modlitwę do synagogi z okazji Rosz Haszana, czyli żydowskiego Nowego Roku. Zaskoczyła nas swobodna atmosfera panująca wśród panów (panie mają osobne miejsce na górze, było ich też znacznie mniej). Ponoć to z powodu święta. Po święcie udaliśmy się z Ivą, Giorgim i Mitchem (owym znajomym z Kutaisi) na uroczystość organizowaną przez organizację młodzieżową Hilel. Moris, którego znałyśmy wcześniej z Warszawy, poprowadził uroczystość po rosyjsku, żebyśmy wszyscy rozumieli (oprócz Mitcha). Po kolei objaśniał znaczenie poszczególnych potraw, których trzeba było spróbować; najbardziej ekstremalne było mięso z głowy ryby. Zdecydowanie taki sposób obchodzenia Nowe Roku - a właściwie pierwszego dnia stworzenia człowieka - bardzo odbiega od znanych nam słowiańskich zwyczajów.

Wieczór zakończył się tradycyjną nocną przechadzką i rozmowami zahaczającymi o istotę kosmosu ;)

Dzień 9.

Wstałyśmy później, niż zamierzałyśmy, nie powstrzymało nas to jednak przed odwiedzeniem Gori, miasta Stalina. Darowałyśmy sobie jednak muzeum dyktatora i poszłyśmy do synagogi. Jako że odbywała się tam wtedy modlitwa (łatwo to poznać po charakterystycznym dźwięku trąbek z roga, stąd zresztą inna nazwa święta, czyli Święto Trąbek), pojechałyśmy na cmentarz, gdzie odnalazłyśmy groby tamtejszych Żydów. Niektóre nagrobki naprawdę nas zafascynowały, niektóre wprawiły w konsternację, jednak cel został osiągnięty. Dodatkowym plusem był jeszcze fenomenalny widok na miasteczko.
Dzielnica żydowska w Gori
Gwiazda Dawida nad wejściem do synagogi
Wejście do synagogi (obecnie w remoncie)

Cmentarz żydowski w Gori
Już w synagodze spotkałyśmy się z Simonem Dawitaszwilim, przedstawicielem gminy żydowskiej w Gori. Simon pokazał nam remontowaną synagogę i opowiedział trochę o lokalnych stosunkach gruzińsko-żydowskich.
Sala bankietowa, obecnie pełniąca funkcję sali modlitewnej

Portrety rabinów, synagoga w Gori


Simon w synagodze

Następnie pojechałyśmy do Kareli. Ta podróż na zawsze pozostanie nam w pamięci, głównie ze względu na amanta w marszrutce oraz wypas kur na cmentarzu. Najpierw poszłyśmy do synagogi (dzieci, które nas tam zaprowadziły, z niewiadomych przyczyn strasznie się z nas śmiały). Również i ta synagoga jest właśnie odnawiana, chociaż w Kareli zostały ledwie 4 rodziny żydowskie. Na cmentarz, który był "bardzo daleko", czy ok. 7 minut piechotą od głównej trasy zawiózł nas starszy pan, który jest Żydem. Brama była zamknięta, jednak postępując wedle rady pana po prostu przelazłyśmy przez płot, wpychając się w kolejkę przed kurami. Sam cmentarz jest uroczym, przyjemnym miejscem, niestety zaniedbanym. O dziwo, powrót przebiegał bez większych problemów.

Synagoga w Kareli

Synagoga w Kareli (w trakcie remontu)
Kokoszka na cmentarzu w Kareli
Kokoszki skaczące przez płot. My przełaziłyśmy ciut wyżej.

Grób żydowski na cmentarzu w Kareli

Groby na cmentarzu w Kareli

Zbliżał się nasz ostatni wieczór w Tbilisi. Były to również urodziny Elene, naszej Gruzinki. Zaopatrzywszy się w prezent, udałyśmy się więc na prawdziwe gruzińskie urodziny z hałasowaniem, toastami itd. Zaśpiewałyśmy również nasze polskie urodzinowe przeboje, z czego największym hitem była piosenka z wersem "a kto z nami nie wypije, niech pod stołem zaśnie". Po urodzinach poszliśmy jeszcze poszlajać się mimo okrutnie zimnego wiatru. Dałyśmy wówczas naszym nowym przyjaciołom pamiątki w postaci kieliszków z Warszawą. Docenili prezent ;)

Rano było strasznie ciężko wstawać z myślą, że już za parę godzin będziemy w Achalcyche.

poniedziałek, 9 września 2013

Dzień 6. W tajemniczej piwnicy/ Dzień 7. Spotkania mniej lub bardziej oczekiwane

Dzień 6.

To był intensywny dzień. Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Rano dziarsko wyruszyłyśmy na zwiedzanie synagogi gruzińskich Żydów. Jak już wcześniej czytaliście, znajduje się ona o rzut beretem od naszego nowego gniazda.


Synagoga w Tbilisi (jedna z trzech)

Brama do synagogi

Rabini

Wnętrze synagogi

Wnętrze synagogi

"Czaszka", czyli jeden z najsławniejszych tbiliskich Żydów

Synagoga na obrazie w "gabinecie" Czaszki

Czaszka i jego przyjaciel Gruzin. Wino koszerne, ormiańskie, ale gruziński toast był.

Czaszka z podpisem na drzwiach.

Wnętrze synagogi

Czaszka w synagodze
Następnie ruszyłyśmy na spotkanie z naszymi Gruzinami. Niestety, nie było całej grupy, w tym Levana, czyli wykładowcy naszych przyjaciół, ale i tak udało nam się omówić najważniejsze kwestie. Po spotkaniu Julia i Giorgi ruszyli do biblioteki na łowy, a Asia, Małgosia, Iva i Elene do Zuraba, a właściwie do jego ojca - Abrama Bazeliego. Abram jest sławnym gruzińskim projektantem - ale przede wszystkim jednym z największych orędowników współistnienia kultury żydowskiej i gruzińskiej. Jego stroje - głównie suknie nawiązują zarówno do tradycyjnych ludowych wzorów Gruzji, jak i do symboliki żydowskiej (odnajduje ją nawet w gruzińskiej czosze).
O Abramie możecie przeczytać m.in. tutaj: 
http://www.georgiatoday.ge/article_details.php?id=11012

Małgosia miała okazję przymierzyć jeden ze strojów Abrama, i filmik z jej zadowoloną miną przyjdzie do historii. Jednak jako że troszczymy się o wzrok naszych czytelników filmik ten nie ujrzy światła dziennego.
Abram pokazuje swoje zdjęcie z prezydentem Szewarnadze

Jedne z projektów Abrama

Projekt Abrama

Abram pokazał nam również swoje rysunki, które miały stanowić ilustrację eposu "Rycerz w tygrysiej skórze", jednak z powodów finansowych stroje te od dziesięciu lat czekają na realizację.

Po tym jakże interesującym, ale wyczerpującym spotkaniu wróciliśmy do synagogi, ponieważ miał tam na nas czekać Cziaszka. Niestety, ponieważ nasza praca się przedłużyła, jechał już do domu. Jako że nasze plany na wieczór w ten sposób wzięły w łeb, Tamar zabrała naszą ferajnę do bardzo sympatycznego miejsca ze świetnym widokiem na Tbilisi.
Ów widok

W drodze do hostelu złapał nas deszcz, w związku z czym brak ciepłej wody nie stanowił żadnego problemu.

Dzień 7.

Kiedy z perspektywy patrzymy na plan tego dnia, cały czas mamy wątpliwości, czy coś nie zdarzyło się kiedy indziej. Niemożliwe, żebyśmy naprawdę zrobiły to wszystko jednego dnia.

Ten głaz podobno służył Żydom do celów rytualnych, potem zaś został przeniesiony na teren ormiańskiej cerkwi
Zaczęłyśmy dzień od pojechania do Mcchety. Jest to starożytna stolica Gruzji, dawniej również centrum osadnictwa żydowskiego. Z Mcchetą i Żydami związanych jest parę podań, jednak ze względu na pazerność pani przewodnik nie możemy dokładnie powiedzieć jakie. Podejrzewamy jednak, że nie powiedziałaby nam nic poza to, co wiemy: że jednymi z pierwszych nawróconych na chrześcijaństwo w Gruzji byli Żydzi, że gruzińscy Żydzi przynieśli całun, którym okryte było ciało Chrystusa i że gruzińscy Żydzi nie brali udziału w ukrzyżowaniu Jezusa.

Mchceta. Po prawej nieczynne muzeum.
Gruzja ma to do tego, że bardzo trudno jest tu cokolwiek zaplanować. Tak też zdarzyło się w naszym wypadku, gdyż muzeum, które zamierzałyśmy odwiedzić, zastałyśmy zamknięte na cztery spusty. Obejrzałyśmy więc jeden mały klasztor i jeden duży klasztor (z pazerną panią przewodnik, która wypaplała jednak wcześniej opowieść o całunie, podejrzewamy więc, że to była znana przez nas historia). Gdy pytałyśmy o muzeum i o Żydów jedna pani powiedziała, że kiedyś było ich tu bardzo dużo, i kiedy słyszy hebrajski to porusza to jej duszę i serce - stwierdziła więc, że może i ma jakieś gruzińskie korzenie. Natomiast pan w stanie lekkiego podchmielenia, który koniecznie chciał nas zawieźć do innego klasztoru, kategorycznie stwierdził że tu nigdy żadnych Żydów nie było, bo on nie pamięta. Argumenty, że chodzi o tych sprzed 2000 lat niespecjalnie do niego trafiał.

Odwiedziłyśmy również lokalne biblioteki z nadzieją na upolowanie jakiejś ciekawej kniżki, bezsuktecznie niestety. Pani w bibliotece pomogła nam jednak w poszukiwaniach źródeł internetowych.

Następnym punktem naszego dnia było spotkanie z Bubą Kudavą - dyrektorem Narodowego Centrum Manuskryptów. Link możecie znaleźć w zakładce "Nasi partnerzy i sponsorzy". Buba opowiedział nam o działaniu Centrum. Niestety, okazało się, że dokładnego spisu dokumentów ani katalogu nie ma - jednak nie stanowi to problemu dla Buby i jego współpracowników. Wysyła nam teraz dokumenty, które dotyczą naszego projektu. Buba opowiedział nam również o swoim dzieciństwie i o synagodze w Bandze, odmówił jednak wywiadu. Wyposażył nas w piękne wydanie gruzińskich manuskryptów, liczne pocztówki i podręczniki z historii Gruzji dla 5 klasy :). Spotkaliśmy też grupę polskich stażystów, którzy przyrzekli, że jeżeli znajdą w dokumentach informacje, które nas interesują, dadzą nam znać. Także kolejni współpracownicy zaangażowani ;)

Po spotkaniu z Bubą ruszyliśmy z Ivą i Elene na jedzenie, co stało się już tradycją, i spotkaliśmy... naszych znajomych z hostelu w Kutaisi, którego z pewnością długo nie zapomnimy. Ponieważ wybieraliśmy się na Rosz Haszana, czyli żydowski Nowy Rok, zaprosiliśmy ich do wspólnego świętowania.

Ostatnim punktem tego dnia było spotkanie z tbiliskim rabinem, który opowiedział nam o zwyczajach gruzińskich Żydów i o swojej rodzinie. Wywiad był o tyle interesujący, że odbywał się on nocą w synagodze. Na koniec rabin podarował nam książki z modlitwami po hebrajsku i gruzińskim tłumaczeniem.

Nie byłybyśmy jednak sobą, gdyby w naszej opowieści zabrakło jakiegoś malowniczego elementu. Tym razem był to mroczny Fin wymachujący kindżałem w hostelu.