Dziesiąty dzień naszej podróży to także ostatni dzień pobytu
w Tbilisi. Z pewnością już zauważyliście jak trudno nam rozstać się z tym
miastem i naszymi gruzińskimi przyjaciółmi. Z samego rana spotkałyśmy się z Iwą,
który po raz ostatni oprowadził nas po urokliwych zakamarkach stolicy,
opowiadając przy tym sporo lokalnych ciekawostek. W planach na ten dzień miałyśmy
również spotkanie z Guramem Batiaszwilim (wiceprzewodniczącym Światowego Kongresu
Żydów), dlatego spacer był raczej krótki. Dom Gurama położony jest na obrzeżach
miasta, aby się tam dostać musiałyśmy jechać miejskim autobusem ponad pół godziny.
Dzięki temu miałyśmy czas, żeby pogadać z Tamriko, a także w końcu (podkreślamy) zatroszczyć się o nasz nocleg
w Achalciche, ale o tym trochę później.
Po raz kolejny zetknęłyśmy się z przejawami tradycyjnej
gruzińskiej gościnności. W domu Gurama czekała na nas patera z owocami z ogrodu
gospodarza. Winogrona, śliwki, jabłka,
granaty – wszystko było przepyszne, ale miało też swoje symboliczne
znaczenie. 6 września to drugi dzień żydowskiego Nowego Roku, więc przy okazji
poczęstunku Guram opowiedział nam o tradycjach z tym związanych (część z nich
miałyśmy okazję poznać podczas środowego spotkania zorganizowanego przez
organizację Gilel w Tbilisi). Guram Batiaszwili jest znaną postacią nie tylko w
środowisku żydowskim, to także wybitny teatrolog i dramaturg. Jest między
innymi autorem sztuk teatralnych związanych z tematyką żydowską. Na stronie
Światowego Kongresu Żydów można znaleźć, krótką notkę biograficzną o Guramie: http://www.worldjewishcongress.org/en/biography/150.
Nasz gospodarz w prezencie podarował nam jedną ze swoich książek w tłumaczeniu
na język rosyjski.
Pomoc Gurama była nieoceniona, nasze spotkanie trwało ponad 3 godziny, ale i tak bardzo żałowałyśmy, że nie możemy zostać dłużej. Niestety poczucie obowiązku ciągle wzywało nas do opuszczenia Tbilisi i rozpoczęcia naszej trasy po innych gruzińskich miastach, miasteczkach i wsiach, w których kiedyś żyli Żydzi. Udało nam się ustalić, że ostatnia marszrutka do Achalciche odjeżdża o 18:30 z Didube („ulubionego” miejsca Julii). Miałyśmy więc jeszcze odrobinę wolnego czasu, żeby coś przekąsić, porozglądać się za gruzińskimi książkami i słownikiem gruzińsko-angielskim, a także zaopatrzyć się w pamiątki dla najbliższych na straganach przy stacji metra Rustaweli. Nie wdając się w nużące szczegóły, zakupy można uznać za udane.
Prezent od Gurama
Pomoc Gurama była nieoceniona, nasze spotkanie trwało ponad 3 godziny, ale i tak bardzo żałowałyśmy, że nie możemy zostać dłużej. Niestety poczucie obowiązku ciągle wzywało nas do opuszczenia Tbilisi i rozpoczęcia naszej trasy po innych gruzińskich miastach, miasteczkach i wsiach, w których kiedyś żyli Żydzi. Udało nam się ustalić, że ostatnia marszrutka do Achalciche odjeżdża o 18:30 z Didube („ulubionego” miejsca Julii). Miałyśmy więc jeszcze odrobinę wolnego czasu, żeby coś przekąsić, porozglądać się za gruzińskimi książkami i słownikiem gruzińsko-angielskim, a także zaopatrzyć się w pamiątki dla najbliższych na straganach przy stacji metra Rustaweli. Nie wdając się w nużące szczegóły, zakupy można uznać za udane.
Przez większość pobytu w Tbilisi miałyśmy problemy z
punktualnością. Teraz oczywiście nie mogło być inaczej i przyjazd do
„marszrutkowa” na czas był praktycznie niemożliwy. Na szczęście w Gruzji bez
przerwy spotykamy się z przejawami życzliwości nawet ze strony zupełnie obcych ludzi.
I w tym właśnie momencie pojawia się postać niesamowitej Dali. Dali mieszka w
Achalciche i dzięki pomocy naszej Tamar, która znała kogoś, kto zna kogoś, kto
zna… itd., mogłyśmy przenocować właśnie u niej. Dali bardzo przejęła się naszym
przyjazdem, dała nam kontakt do kierowcy
marszrutki i wiedząc, że na pewno na nią nie zdążymy, sama zadzwoniła do niego
i poprosiła, by na nas poczekał. Było nam strasznie głupio, że cała marszrutka
czekała na trzy spóźnione studentki, ale na szczęście pasażerowie nie wyglądali
na bardzo złych. Mimo wszystko wzbudzamy duże zainteresowanie wśród miejscowej
ludności, wszyscy tutaj wprost uwielbiają się na nas gapić i nawet nie starają
się być przy tym dyskretni. Myślę, że zaspokojenie ciekawości rekompensowało im
to kilkuminutowe opóźnienie odjazdu. Na pożegnanie Tamar zrobiła nam straszne zdjęcie w marszrutce, którego tutaj nie opublikujemy, ale niektórzy mieli szczęście zobaczyć je na facebooku.
Legendarne Didube
Czas na poćwiczenie gruzińskiego alfabetu.
Ciężko było pożegnać się z Tbilisi, ale w końcu wyjechałyśmy
w trasę. Podróż marszrutką do Achalciche była raczej spokojna, po dość
intensywnym i trochę stresującym dniu szybko w niej zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się
tylko na krótki postój w Borjomi. Mogę zdradzić, że nie wszystkie z nas pałają
miłością do tego miejsca, ale teraz przynajmniej wszystkie mogą powiedzieć, że
były w Borjomi i piły wodę Borjomi właśnie tam (co prawda z butelki, a nie ze
źródełka, ale lepszy rydz niż nic).
Po prawie 3,5 godzinach jazdy dotarliśmy do naszego
kolejnego przystanku – Achalciche. Na miejscowym marszrutkowym dworcu czekali
na nas Soso (taksówkarz i przyjaciel Dali) oraz Simon (jeden z nielicznych
Żydów, który pozostał w mieście). Soso i Simon odwieźli nas do domu Dali, gdzie
w końcu mogłyśmy osobiście poznać naszą gospodynię. Naprawdę ciężko opisać
słowami, jak miłymi i gościnnymi osobami są Dali oraz mieszkająca z nią
Lamzira. W domu czekała na nas przepyszna kolacja (szczególnie smakował nam
gruziński ser, miód i herbata), a także przygotowany przez Dali plan pracy dla
nas na następne dwa dni. Nasza przecudowna gospodyni znalazła nam kilka osób do
wywiadów i tak ustawiła spotkania, żebyśmy zdążyły wszystko sprawnie
przeprowadzić. Na koniec relacji z tego dnia możemy podzielić się spostrzeżeniem, że w Achalciche (chyba po raz pierwszy od naszego przyjazdu do
Gruzji) wszędzie byłyśmy w miarę punktualnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz