niedziela, 13 października 2013

Dzień 12. Niebo w gębie, czyli konfitury z orzechów

To nasz ostatni dzień w Achalcyche. Z samego rana udałyśmy się na spotkanie z dyrektorką muzeum historycznego im. Ivane Javakhishvili. Dzięki naszej gospodyni Dali udało nam się nie spóźnić, a nawet być sporo przed czasem. Jak się okazało, czas ten był nam potrzebny na znalezienie budynku muzeum położonego na rozległym obszarze twierdzy Rabati. Wejście było płatne, ale życie studenta w Gruzji nie jest wcale takie złe i podobnie jak polski student cieszy się on licznymi przywilejami, głównie w formie zniżek, tak więc za bilet zapłaciłyśmy tylko 1,5 lari za osobę. Było warto, bo Rabati zrobiło na nas ogromne wrażenie, ale wróćmy na chwilę do spotkania w muzeum. Niestety pani dyrektor nie była zbyt rozmowna i jej pomoc opierała się głównie na pokazaniu nam ekspozycji (w formie jednogablotkowej) poświęconej Żydom w Achalcyche (pozwolono nam na jej sfotografowanie), a także poszukaniu kontaktów do osób, które mają większą wiedzę na interesujący nas temat (oczywiście byłyśmy za to bardzo wdzięczne, bo jak wiadomo osób do wywiadów nigdy za mało:))


Wystawa w achalcychskim muzeum

Żyd z Achalciche, fotografia z XIX w.,
którą już kiedyś mogliście oglądać na naszym blogu 

Obraz Szaloma Koboszwilego Farbiarnia

I jeszcze trochę zdjęć z Rabati, żebyście Wy także mogli nacieszyć oczy pięknymi widokami.






Byłyśmy zaledwie 18 km od granicy z Turcją, może innym razem...


Niestety, po wizycie w Rabati przyszedł czas na pożegnanie z Achalcyche. Z przykrością rozstawałyśmy się z Dali, Lamzirą i ich niedającą się opisać gościnnością. Wardzia i miasto skalne także będą musiały poczekać na nasze kolejne odwiedziny (byłyśmy bardzo niedaleko, ale obowiązki naukowe nie pozwoliły nam się tam wybrać). Nie udało nam się też spotkać z panią historyk, zajmującą się historią gruzińskich Żydów. Ale to przecież nie ostatni pobyt w Gruzji ;). Obieramy kierunek Surami zastanawiając się, czy dorówna Kareli, które zapamiętamy chyba najlepiej :).

Dzielnica żydowska w Surami
Nasz pobyt w Surami nie trwał długo - zaledwie ok. 2 godzin. Zostałyśmy tam bardzo miło przyjęte przez lokalnego Żyda (w Surami zostały tylko 4 rodziny żydowskie), który pokazał nam synagogę, opowiedział kilka ciekawych historii, a później zaprosił na kawę i poczęstunek. Na stole od razu pojawiły się owoce i orzechy, którymi już nie raz ugaszczano nas w Gruzji, a także konfitury z orzechów. Żadna z nas nie jadła ich wcześniej, ale wszystkie byłyśmy po prostu w niebo wzięte. Trudno opisać ich smak, był aż tak niesamowity. Gospodyni, widząc nasz autentyczny zachwyt, opisała sposób przygotowywania tego przysmaku. Niestety receptura była na tyle skomplikowana (przynajmniej dla mnie), że nie zapamiętałyśmy jej zbyt dokładnie. Następna rzecz do zrobienia podczas kolejnego pobytu w Sakartwelo :))
Synagoga od frontu

Wejście do synagogi w Surami

Spośród wszystkich świątyń, które odwiedziłyśmy, 
ta charakteryzowała się jednym z najbardziej surowych wnętrz.
Oczywiście, jak wszystkie pozostałe, również dopiero co przeszła remont i jeszcze jest niewykończona.

Święte księgi w różnych wersjach językowych

W Surami spotkałyśmy się wręcz z książkowym modelem gruzińskiej gościnności. Nasz gospodarz pokierował nas jak mamy dojechać do Khashuri, a stamtąd do Kutaisi, cały czas martwiąc się o nas i co chwilę dzwoniąc z pytaniem gdzie aktualnie jesteśmy. Uwielbiamy podróżować marszrutkami i zbierać relacje z naszych przygód w tych niesamowitych środkach transportu. Tego dnia miałyśmy, aż dwie takie przygody. Pierwsza w skrócie polegała na tym, że panowie kierowcy chcieli nam wmówić, iż marszrutka jadąca do Tbilisi specjalnie dla nas pojedzie do Kutaisi. Niepotrzebnie straciłyśmy trochę czasu na dyskusję z panami, by w końcu samodzielnie znaleźć odpowiednią marszrutkę. Jadąc już właściwym "gruzińskim busem", miałyśmy okazję zapoznać się z dość ciekawym osobnikiem - Laszą. Lasza, Megrel z Zugdidi, zapragnął napisać romantyczny list dla jednej z badaczek (na dodatek uczynił to w jej kajeciku na notatki badawcze!). Zajęło mu to prawie całą drogę do Kutaisi, a całość była uzupełniona autorskimi rysunkami. Nie będziemy przytaczać tutaj treści owego miłosnego wyznania, warto jednak nadmienić, że nasi gruzińscy znajomi (których poprosiłyśmy o przetłumaczenie listu w całości napisanego po gruzińsku) nie mogli się powstrzymać od śmiechu, kiedy je przeczytali. Warto również dodać, że Julia poprawiała mu błędy ortograficzne.

Późnym wieczorem dotarłyśmy do Kutaisi. Odpędzając się od namolnych taksówkarzy czekałyśmy na naszych nowych gospodarzy - Konstantina i Bekę. Cóż, od razu się polubiliśmy, a Beka zafundował nam przejażdżkę życia - w pamięci odżyły nam wszystkie anegdoty o dżygitach i ruchu ulicznym w Gruzji :).

Znów Kutaisi - na nowo będziemy odkrywać miasto i jego okolice. Kolejne przygody już na nas czekają!

BONUS
Julia vs. marszrutkarze w Achalcyche